poniedziałek, 28 lipca 2014

po sąsiedzku

Dziś bez zdjęć, ale z paroma przemyśleniami. Zajęcia nie sprzyjały fotografowaniu - skuwanie tynków i wywożenie gruzu... A później trafiliśmy na urodzinową imprezę sąsiadki, której do tej pory nie poznaliśmy bliżej. I było wesoło. Bardzo. I wódki było dużo. I śpiewy były, i tańce na podwórku do późnej nocy. I syndrom dnia następnego...
I tak sobie myślę, że dobrze kupiliśmy dom w miejscu, gdzie nikogo nie znaliśmy. Choć Paweł upierał się, żeby szukać bliżej rodziny, bo i pomoc byłaby, i gębę jest zawsze do kogo otworzyć, to teraz sam musiał przyznać mi rację, że w nowym miejscu czasem bywa lepiej, łatwiej, można wiele zyskać. Może gdybyśmy mieli chatkę gdzie indziej, mielibyśmy od razu łatkę "to są ci od tego" i nie byliby ciekawi kontaktu z nami, my też pewnie byśmy utrzymywali kontakt tylko z rodziną. A tak? Zaczynamy z "czystą kartą". Sami nauczyliśmy się otwartości na ludzi. Jesteśmy jednak z miasta, gdzie każdy zamyka się w swoich czterech ścianach, nie zna nawet sąsiada i zwykle ta "znajomość" kończy się na zwyczajowym "dzień dobry". Tym bardziej trudno było nam iść do kogoś na plac (zastanawialiśmy się czy czasem jakiś burek nas nie pogoni) i porozmawiać. Choć nadal poznajemy się z sąsiadami to jestem zaskoczona ciepłym przyjęciem - ludzie widzą, że radzimy sobie jak umiemy z remontem domu, że warunki są ciężkie i wszyscy, których poznaliśmy oferują nam pomoc- chcą pożyczać narzędzia, dawać nam wodę zdatną do picia itd. Jedna z sąsiadek nawet pod naszą nieobecność zasadziła nam lubczyk, inna dała nam pyszny niedzielny obiad i świeże warzywa z ogródka. Wymieniamy się wiedzą- z ciekawością podchodzą do naszych planów tynkowania gliną, a jak już będziemy mieli piec, pokażemy sąsiadom jak robić sery podpuszczkowe... Myślę, że wszyscy zyskamy :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz